Justyna Kisielewicz
Niezwykle utalentowana Artystka przez duże A, która nie mieści się w żadnych ramach.
Nowoczesna, wielozadaniowa z otwartą głową na świat. Od zawsze widzi kolory po swojemu i tworzy po swojemu i właśnie ta droga doprowadziła ją do światowego sukcesu. Władająca 4 językami obcymi, kilkoma dyplomami zupełnie różnych kierunków studiów, oburęczna. Przeszła ciężkie chwile, kiedy na Akademii Sztuk Pięknych chciano wyrzucić ją z uczelni. Dlaczego? Jak ochroniła siebie?
Zapraszam na rozmowę z malarką Justyną Kisielewicz, która w życiu zawsze wybiera jedynie własną drogę, różową, ale bardzo prawdziwą i na tym polega jej fenomen.
Justyna Kisielewicz
Diana Dyba: Co zmalowałaś, że chciano się Ciebie pozbyć z Akademii Sztuk Pięknych?
Justyna Kisielewicz: Na Akademii nie podobało się moje malowanie na różowo. Według moich profesorów miałam odtwarzać szaro bure kolory, by odwzorować cierpienie. W Polsce cierpienie to czerń, szarość i brązy.
Diana: Podczas Twojej wystawy w Australii nazwano Cię „Buntowniczką z Polski”. To wynik próby pozbycia się Ciebie z Akademii Sztuk Pięknych. Nie ugięłaś się pod presją uczelni, chociaż położyłaś wtedy na szali własne wykształcenie.
Justyna: Uratował mnie profesor Leon Tarasewicz, który rzucał mi ogromne wyzwania. Dokopał się niczym Sokrates i wyjął ze mnie tą prawdę i okazało się, że maluję to, co zawsze mi w duszy grało, tylko trzeba było to odkryć. Wielu osobom się to nie podobało, ale to jest ich problem. Koniec końców to właśnie ta „różowa” prawda, doprowadziła mnie do Ameryki.
Diana: Jak artysta dokopuje się do swojej prawdy?
Justyna: Początki studiowania na Akademii Sztuk Pięknych to malowanie z modelami i martwej natury. Odtwarzanie czegoś, co jest narzucone odciąga od samodzielnego myślenia. Prof. Leon Tarasewicz stawiał przed nami najwięcej wyzwań. Przestał ustawiać modele, zmuszał do samodzielnego myślenia. Każdy sam szukał inspiracji. Malował po swojemu i to co daną osobę poruszało. Bardzo dużo dyskutowaliśmy z profesorem na temat danych eksperymentów, naszych prób i błędów.
Błędy są niezbędne, by w pewnym momencie wyjść na własną drogę, tworzyć dokładnie tak, jak serce podpowiada. Nie jest to łatwy proces i nie każdemu udaje się odnaleźć siebie. Wiele osób szuka i błądzi bardzo długo.
Diana: Obroniłaś swój styl. Na Twojej drodze stanęli bardzo ważni ludzie, którzy pomogli Ci, jak prof. Tarasewicz. Kto wspierał Cię najmocniej?
Justyna: Bardzo wspierała mnie moja rodzina. Moje największe szaleństwa przyjmowali ze spokojem. Prof. Tarasewicz mi pomagał, był świetnym profesorem. Wiele osób pojawiło się na mojej drodze, którym wiele zawdzięczam. Są to osoby, które nie chciały mnie zmieniać, ale wierzyły mi, że tylko robiąc to, co robię mogę być sobą. Nigdy nie było we mnie nawet opcji, by zamienić róż na szarość.
Wracając do buntu, o który pytałaś to jest to bunt przeciwko determinizmowi, że urodziłam się w Polsce, w szarych blokach, jeszcze na końcu systemu komunistycznego. Wszystko dookoła było brzydkie i chyba stworzyłam sobie taką różową bańkę, taki La La Land, ale w La La Land też są łzy. Buntowałam się przeciwko tej brzydocie.
Diana: Kiedy przyszła fascynacja Stanami? Czy w Ameryce myśli się inaczej?
Justyna: Ja mentalnie urodziłam się w Ameryce, a moje ciało urodziło się w Polsce. Zawsze chciałam mieszkać w Stanach. Zdaję sobie sprawę, że nie dla każdej osoby tak jest. Na początku jak przyjechałam w 2015 roku spotykałam się z wieloma Polakami i nasłuchałam się strasznych opowieści dotyczących m.in. służby zdrowia lub cen, że w Stanach jest strasznie drogo. Przyjęłam to wszystko jako cudze doświadczenia, bo moje są zupełnie inne.
Odnośnie fascynacji Ameryką, to wynika chyba z potrzeby czegoś więcej. Szary blok w jakim się wychowałam był brzydki i chciałam żyć inaczej. Uważam, że jeśli nam gdzieś źle lub coś nam się nie podoba, to starajmy się to zmienić.
Diana: Przeprowadziłaś się do Kalifornii. Twoje obrazy inspirowane są Ameryką. Dużo w nich odniesień do współczesnej popkultury. Co chcesz przekazać za pomocą pędzla?
Justyna: Jaki jest obecny moment, jaka jest kondycja człowieka, gdzie żyjemy i jak żyjemy. To nie są moje wewnętrzne napięcia, ale gdzie jesteśmy, jaką jesteśmy kulturą, jakie są problemy.
Malując staram się nie moralizować, nie krytykuję i nie oceniam. Uniwersalność tego co robię polega na tym, że dotyka każdego człowieka, gdziekolwiek jest. Każdy zobaczy coś dla siebie.
Diana: Ile czasu zajmuje namalowanie jednego obrazu?
Justyna: Jeden obraz zajmuje mi ok trzech tygodni do miesiąca. Przy czym moja praca nad obrazem trwa od rana do wieczora. Przychodzę do sztalugi, witam się z nią i następuje długa praca. Ciągła i codzienna.
Nigdy nie „atakuję płótna” tylko na godzinę. Poświęcam mu ciągłość i moje skupienie. To jest proces, bardzo intelektualny.
Zanim usiądę do sztalugi muszę mieć wkład umysłowy, wiedzę, bardzo dużo czytam i cieszę się że moje życie tak się potoczyło, że dosyć późno poszłam na Akademię Sztuk Pięknych. Wcześniej studiowałam amerykanistykę oraz stosunki międzynarodowe i nauki polityczne, to dało mi wkład umysłowy na którym mogę budować.
Diana: Twoje prace wystawiane były w wielu muzeach, Warszawa, San Francisco, Sydney, Berlin, Los Angeles. Czy którąś wystawę wspominasz jakoś szczególnie? Jakie emocje towarzyszą Ci podczas wernisażu Twoich prac?
Justyna: Bardzo miło wspominam wystawę w Australii, gdzie konsulat polski objął to wydarzenie patronatem medialnym. Było bardzo dużo publikacji. Miałam sesję zdjęciową w galerii. Wywiad na żywo do radia. Bardzo dużo się działo i są to niesamowicie miłe uczucia.
Cudowną wystawę miałam ostatniej zimy w Oregonie. Była świetnie zorganizowana, połączona z Q&A, ludzie zadawali mnóstwo pytań na które mogłam odpowiedzieć. Uwielbiam takie dyskusje z odbiorcą. Kolejnego dnia mieliśmy warsztaty i ludzie, którzy od 30-tu lat chodzą na takie warsztaty mówili, że te były najlepsze na jakich dotychczas byli. To było dla mnie niesamowicie budujące i zawsze napawa mnie ogromną radością, że dialog między ludźmi, a sztuką istnieje.
Diana: Sztuka to jednak nie jedyna rzecz, jaką się zajmujesz. Pracujesz także dla firmy Cytowski & Partners zajmującej się rozwojem start-upów. O start-upach wiesz bardzo dużo i staram się zrozumieć, jak znajdujesz czas i przede wszystkim przestrzeń na tak różne dziedziny?
Justyna: Interesuję się bardzo różnymi rzeczami. Nigdy nie zamykałam się w swojej dziedzinie, bo uważam, że jest to smutne i bardzo nudne. Uczestniczę w konferencjach technologicznych, rozmawiam z ludźmi o sztuce. Uważam, że każda impreza potrzebuje artysty. Nie mogę i chyba nie umiem robić jednej rzeczy na raz. Wynika to z mojej potrzeby wielozadaniowości. Jestem oburęczna, więc muszę wykorzystywać wszystko naraz. Podczas malowania obrazów często rozmawiam przez telefon lub słucham audiobooków.
Diana: Jesteś w Stanach, spełniłaś marzenie, malujesz na różowo, Twoje obrazy są pokazywane w Galeriach i muzeach. O czym teraz marzysz? Jakie plany przed Tobą?
Justyna: Moim celem jest, żeby moje obrazy były nie tylko w galeriach na całym świecie ale również w kolejnych muzeach oraz najlepszych kolekcjach prywatnych w USA oraz Europie, w tym i Polsce. Chcę, żeby ludzie odkryli piękno naszych czasów i że świat jest skomplikowany w swojej różowatości. Interesuje mnie współpraca z biznesem, żeby przenieś obrazy z ram do życia codziennego.
Diana Dyba
Ja, Justyna i Charlie