Tej nocy prawie nie śpię, odtwarzając w głowie zawartość walizek, dokumentów, analizując mapę wyprawy. Wszystko skrupulatnie przygotowane. Jutro wylecę w podróż do kraju o którym marzę od zawsze i chociaż za mną już wizyta w magicznym Nowym Jorku, to tym razem pod lupę biorę zachodnie wybrzeże, tak zupełnie inne niż metropolia żółtych taksówek.

Uwielbiam emocje towarzyszące każdej wyprawie, nawet jadąc pociągiem do ukochanego Krakowa celebruję wyjazd kupując sobie ulubioną kawę na drogę i podziwiając tak dobrze znane mi już widoki zza szyby pociągu.

Tym razem widoki będą zupełnie nowe, a ekscytacja sięga zenitu i wraz ze startem samolotu osiąga najwyższy poziom. Siła startu wbija mnie w fotel. To naprawdę się dzieje. Przed nami 11 godzinny lot, podczas którego nie zmrużę oka. Gdy kapitan samolotu prosi o zapięcie pasów, podchodząc do lądowania, zza szyby ukazują się miliony świateł. Taksówka zabiera nas do hotelu mknąc przez pustynię i coraz szybciej przybliżając nas do ogromnej łuny światła – Las Vegas – miasto świateł, bo to, co widzę nawet w środku nocy prosi się o okulary przeciwsłoneczne.

img_4760

Po szybkim zameldowaniu zaczyna się powolne szukanie drogi do pokoju – brzmi dziwnie, ale od recepcji do windy dzieli nas ogromne kasyno, które przed dotarciem do windy przemierzamy kilkakrotnie z ciężkimi walizkami i z coraz bardziej odczuwalnym zmęczeniem. Trafiłam do hotelu w którym mam odpocząć czy na dziką imprezę? Stanowczo nie jest to miejsce dla spragnionych relaksu w zaciszu hotelowego pokoju. Przypominam sobie przekoloryzowane amerykańskie filmy z  Las Vegas i stwierdzam, że tu jest tak kolorowo i tyle się dzieje, że niczego nie trzeba ubarwiać. Welcome to Las Vegas – słyszę  od uśmiechającego się Elvisa i sama zaczynam się głośno śmiać przybijając Elvisowi piątkę. Mogłabym o tej jednej nocy, jaką spędzamy w tym mieście napisać jeszcze dużo, ale tę wizytę podsumuję jedynie słowami: To co się dzieje w Las Vegas, zostaje w Las Vegas… : )

img_4746

img_4697

img_5698

img_5699

Nadchodzi moment naszej wyprawy, kiedy odbieramy wynajęte auto, pakujemy walizki i zaczynamy podróż bezdrożami Ameryki. Szalone Las Vegas zostaje w tylnym lusterku samochodu i przemierzając Nevadę kierujemy się na Zaporę Hoovera. Tak to właśnie z tej tamy skakał James Bond w „Goldeneye” – a raczej to ta tama nałożona była na blue screena z której skakał Bond : ) Samo miejsce robi na mnie tak ogromne wrażenie, że mam nogi jak z waty. Uspokajam je jak zawsze w samochodzie, choć wiem, że przede mną jeszcze oglądanie wielu kanionów i mierzenie się ze swoim lękiem wysokości. Raz lepiej raz gorzej, ale radzę sobie jakoś, bo widoki są warte trzęsących się kolan.

img_4817 img_4829

Dzień jeszcze młody więc jedziemy dalej kierując się na południową ścianę Wielkiego Kanionu Kolorado wjeżdzając tym samym do Arizony. Widoki zza szyby samochodu są niesamowite, pustynie z przytłaczającym wręcz obrazem niekończącej się przestrzeni. Bywają godziny jazdy gdy nie mija nas żaden samochód i jest to zarówno przerażające jak i ekscytujące. Wjeżdzając do Arizony widoki zaczynają się zmieniać, nadal jest piaszczysto, rośliny są wypłowiałe, ale pojawia się już jednak coraz więcej zielonych roślin. Czasem gdzieś w oddali dostrzegam starą przyczepę kampingową lub mały domek, nie mam jednak pojęcia czy zamieszkały czy nie.
img_5066 img_5071

img_4886

img_5743

Tego dnia docieramy do Wielkiego Kanionu Kolorado, który robi tak niesamowite wrażenie, że żadne słowa tego nie oddadzą. Potęga przyrody, miliony lat ewolucji i piętno żywiołów odbite dokładnie w każdym skalnym wyżłobieniu. Widok tak spektakularny i tak mocno obrazujący siłę natury, że jedyne co odczuwam to ogromny respekt. Respekt przed nieujarzmioną, dziką i zawsze mającą ostatnie słowo naturą. Chylę nisko czoła!

img_4956 img_5001

Naładowani emocjami i wrażeniami jedziemy do hotelu, do małej miejscowości Kayenta. To co zobaczę w Kayencie ukaże mi się dopiero o świcie, gdyż docieramy do hotelu późno w nocy i jedyne co widzę to szcześliwie maszerującego karalucha przed naszym pokojem. To spotkanie kosztuje mnie brak snu i dopiero gdy widzę przedzierające się słońce zza zaciągniętych zasłon zamykam oczy i zasypiam.

img_5091

img_5742

Budzi mnie szum ekspresu jaki mamy w pokoju i cudowny zapach kawy. Z kubkiem kawy wychodzę na zewnątrz i zamieram. O cholera! To moje słowa! Mało wyszukane co prawda, ale idealnie oddające moje zaskoczenie ; ) Dookoła góry, cudowne, olbrzymie, piękne góry, które są zapowiedzią jednego – Monument Valley jest blisko : ) Nie tracąc czasu pakujemy walizki do auta i ruszamy dalej. Jedziemy pustą drogą i jak fatamorgana zaczynają ukazywać się jeden po drugim skalne ogromne monumenty.

img_5172

img_5185

img_5134

img_5182

 

Wow to mało powiedziane, czuję autentycznie ciarki na plecach i mam gęsią skórkę, a przecież na zewnątrz jest ok 40 stopni. Na skrzyżowaniu dróg dwie duże tablice Arizona i Utah – jesteśmy dokładnie na styku obu stanów i to właśnie tutaj znajduje się Dolina Pomników (Dolina Skał). Monument Valley wita nas siarczystym słońcem w którym każdy z pomników wygrzewa się dumnie. Oglądam te cuda natury przywołując w myślach niezliczone westerny, jakie tu powstały. Jestem na bardzo dzikim zachodzie ; ) i z nieukrywaną przyjemnością udaję się na ulubiony punkt obserwacyjny samego Johna Wayne, który w 1939 roku właśnie w tym miejscu kręcił film Stagecoach w reżyserii Johna Forda.

img_5299

img_5187

img_5209

img_5229

img_5232

img_5267

img_5280

 

Rok później, podczas mojej drugiej wizyty w Monument Valley trafiamy na burzę. Dolina Skał skąpana jest w przeszywających piorunach, które pojawiają się jeden za drugim. Choć widok jest piękny to zdrowy rozsądek podpowiada, aby zabierać się z tamtąd w cholerę!

img_5296

img_5310

img_5313

SAMSUNG CAMERA PICTURES

Jedziemy dalej! Dzisiaj zobaczymy jeszcze Lower Antelope Canyon i Horseshoe Bend o których pisałam wcześniej. ( https://www.jestemwlesie.pl/?p=445 )

Po tych wrażeniach czuję nasycenie. Pobyt zarówno przy Horseshoe Bend jak i wyprawa w podziemnym Lower Antelope kosztuje mnie więcej niż przypuszczałam. Schodząc do Antelope Canyon zafundowałam sobie przejażdżkę bez trzymanki po wszystkich swoich lękach. Nie żałuję jednak, bo choć wychodząc z podziemi po przeszło 2 godzinach igrania ze sobą czuję tak dużą radość i jestem naładowana tak świeżą energią, że chyba tylko pokonywanie własnych barier daje takiego kopa.

img_5337

img_5609

Czas na odpoczynek? Nic z tych rzeczy! Czas na kolejnego kopa jakiego daje historyczna Route 66. Śpiewając pod nosem „get your kicks on route 66” wjeżdżamy do Seligman, a raczej wjeżdżamy do miasteczka żywcem przeniesionego z lat 60’tych : ) Pełno jest także makiet imitujących dziki zachód. Mam wrażenie, że zaraz z jednego z domków wyskoczy Szeryf poprawiając swój kapelusz, a przez środek drogi przeleci ogromne koło zasuszonych iglaków : )

img_5638

img_5637

img_5647

img_5669

img_5698

img_5718

Przez chwilę sama czuję się jak Bonnie i Clyde przemierzający bezdroża 66 z myślą, że oto liczy się tylko tu i teraz. Jedziemy przed siebie ścigając się ze słońcem, które coraz szybciej ginie za horyzontem.

img_5693

img_5661

Niebo rozjaśnia się pomarańczową smugą światła, która bardzo powoli mnie usypia. Czuję błogość i choć w samochodzie spędziłam, już kilka dni to jest mi bardzo komfortowo i wygodnie. Zasypiam. Po dotarciu do kolejnego hotelu w miejscowości Kingman padam na łóżko w opakowaniu ; ) To ostatnia noc w Arizonie. Rano wyruszamy w długą drogę, gdzie krajobraz za oknem ponownie się zmienia. Widzę napis wywołujący uśmiech na mojej twarzy Welcome to California : )

img_5773

 

So I also say Welcome! : )  c.d.n.