MÓJ MARATON

Swoją przygodę z maratonem rozpoczęłam pięć lat temu. Wcześniej miałam do czynienia z biegami na innych, krótszych dystansach, ale to właśnie maraton okazał się dystansem, który za każdym razem stanowi dla mnie szczególne doświadczenie. Najbardziej wymagający, ale w pewnym sensie również najprostszy. Jak mówi moja przyjaciółka, Marta Drzazga (która większość sportowych osiągnięć zdobyła jeszcze jako Marta Arbatowska), „maraton to dystans, który najlepiej rozumiem”. Ja także mogę się pod tym stwierdzeniem podpisać. Każde zawody i każdy bieg odczuwa się inaczej – inaczej biegnie się na 10 km, inaczej na półmaratonie, a jeszcze inaczej na maratonie. Nieraz słyszę zawodników, którzy po przebiegnięciu „połówki” dziwią się, jak można przebiec całość. Ale rzecz w tym, że na całości zupełnie inaczej rozkłada się siły, przez co kompletne zmienia się perspektywa.

San Diego Rock’n’Roll Marathon był piątym maratonem w mojej karierze biegacza-amatora i pierwszymi zawodami, w jakich wzięłam udział po przeprowadzce do Kalifornii w październiku 2017. Po raz kolejny przekonałam się, że maraton biegnie się przede wszystkim głową, że bardzo dużo zależy od naszego nastawienia, kondycji psychicznej, czasem też od etapu życia, na jakim w danym momencie się znajdujemy.

fullsizeoutput_5c41jpeg

Jak wyglądały moje wcześniejsze biegi maratońskie? Pierwszy – PZU Maraton Warszawski – był niesamowitą przygodą, bardzo ważnym doświadczeniem. Bardzo się przed nim denerwowałam, ale też byłam niesamowicie podekscytowana – zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać! Nie byłam pewna, czy będę w ogóle w stanie pokonać taki dystans, który jawił mi się wówczas jako jedna wielka niewiadoma. W związku z tym, że nie wiedziałam, czego się spodziewać, bardzo porządnie się przygotowałam – nie tylko pod kątem formy, ale także pod względem logistycznym. Podzieliłam sobie ogromny maratoński dystans na kilka mniejszych kawałków i mniej więcej co 10 kilometrów zaplanowałam sobie na trasie jakąś „atrakcję” – spotkanie z przyjaciółką, która miała mi przekazać żele energetyczne, włączenie dyktafonu z nagraniami-niespodziankami przygotowanymi przez bliskie osoby i znajomych z kursu dla nauczycieli włoskiego (kurs ukończyłam w Rzymie tuż przed maratonem, więc przez ostatnie tygodnie trenowałam właśnie tam – do treningów polecam zwłaszcza parki Villa Ada i Villa Torlonia – ciężko o piękniejsze okoliczności przyrody do biegu!), spotkanie z mamą i babcią, które dodały mi otuchy stwierdzeniem, że całkiem „rześko” wyglądam.

Pierwszy maraton był ważny, bo uświadomił mi, że mam w sobie dużo siły i nie mam na myśli wyłącznie wytrzymałości fizycznej. Jak już wspominałam, kluczowym elementem udanego biegu maratońskiego jest głowa i odpowiednie nastawienie. Tamto doświadczenie dało mi też jakiś niesamowity napęd i siłę –  w tamtym okresie musiałam stawić czoła wielu nowym wyzwaniom, głównie w życiu zawodowym. Miałam poczucie, że skoro dałam radę z maratonem, to z pozostałymi próbami też sobie poradzę.

Pamiętam też bardzo szczególny dzień, który sam w sobie nie jest bezpośrednio związany z zawodami, ale dobrze oddaje mój stan ducha po tym pierwszym maratonie. Byłam wtedy w Łodzi. Przyjechałam z samego rana, żeby wziąć udział w konferencji (w tamtym czasie byłam przez jakiś czas doktorantką) i wygłosiłam referat, co zdecydowanie było dla mnie sporym wyzwaniem (publiczne wystąpienia to moja zmora do dnia dzisiejszego!). Po wystąpieniu miałam poczucie, że mogłam zrobić to lepiej, ale było też we mnie dużo wyrozumiałości dla samej siebie – właśnie za sprawą maratońskiego doświadczenia, które nauczyło mnie bardziej przyjaznego, pełnego szacunku spojrzenia na wszelkie próby i działania, jakie podejmowałam, podziwu dla własnego ciała i zdrowszego podejścia do samej siebie. Udział w maratonie uświadomił mi, że niestety mam zadatki na perfekcjonistkę, z czego wcześniej zupełnie nie zdawałam sobie sprawy. Pomógł mi też wypracować inne, zdecydowanie zdrowsze podejście.

Kolejny maraton miał miejsce w Rzymie. Tuż po pierwszym maratonie w Warszawie poczułam niedosyt i nieprzepartą chęć, żeby jak najszybciej rozpocząć przygotowania do kolejnych zawodów na tym dystansie.

Mój wybór padł na Rzym, najpiękniejsze miasto, w jakim miałam okazję mieszkać. Sam wyjazd organizowałam zupełnie na wariata – numer startowy i bilety lotnicze opłaciłam z wyprzedzeniem, ale noclegi załatwiałam dosłownie na kilka godzin przed wylotem. Osobnym wyzwaniem okazało się dotarcie na linię startu – zatrzymałam się u znajomej, która mieszkała na peryferiach Rzymu. Pamietam pobudkę ciemną nocą i czekanie na słabo oznaczonym przystanku autobusowym, nie dowierzając, czy autobus aby na pewno przyjedzie… Na szczęście bez problemów dotarłam pod Koloseum, gdzie rozpoczynał się maraton. Wyzwaniem była też dla mnie pogoda, bo jakieś dwie godziny przed starem zaczęło lać. Nie bardzo miałam gdzie schować się przed deszczem, na szczęście zauważyłam ulicznego sprzedawcę-imigranta, tzw. vucumprà, który oferował przeciwdeszczowe płaszcze i parasolki. Nie miałam przy sobie żadnych pieniędzy i zaproponowałam mu banana w ramach wymiany :), ale miły sprzedawca nie chciał niczego w zamian i po prostu wręczył mi płaszcz.

Pod względem końcowego wyniku Rzym okazał się moim najsłabszym maratonem, ale nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Do dziś pamiętam nieopisaną radość z biegu po moim ukochanym mieście i mam w pamięci dużo pięknych wspomnień z trasy, jak np. wymiana energii z amerykańskimi kibicami, którzy na jednym z końcowych kilometrów zagrzewali mnie do szybszego biegu (ależ się ucieszyli, kiedy ich doping zadziałał i faktycznie przyspieszyłam!) albo grupka biegaczy, która ciągnęła za sobą wózek z niepełnosprawnym kolegą.

Kolejne zawody wspominam zdecydowanie najmilej. Był to maraton w Łodzi, rodzinnym mieście mojego męża, w 2016 roku. W tamtym okresie zaczęłam skupiać się na poprawianiu moich biegowych rezultatów i przy okazji maratonu w Łodzi udało mi się poprawić mój maratoński wynik o jakieś 15 minut. Przez pierwszych 30 kilometrów trzymałam się grupy biegnącej na czas 4:30 – w tamtym czasie było to dla mnie bardzo dobre, spokojne tempo. Do tego miałam przesympatyczne towarzystwo. Dopisali też kibice – do dziś pamiętam niektóre z piosenek, jakie wyśpiewywali nam przechodnie! Po 30-tym kilometrze przyspieszyłam, bo za sprawą umiarkowanego tempa miałam jeszcze całkiem spory zapas sił (tzw. efekt negative split). Miłe towarzystwo, piękne okolice, zwiedzanie Łodzi… Miałam z tego maratonu naprawdę dużo frajdy (pomimo trudnych ostatnich kilometrów, które niemiłosiernie mi się dłużyły i podczas których marzyłam już tylko o mecie!) i ten bieg jest dla mnie ważnym wyznacznikiem, bo właśnie na tym zależy mi najbardziej w maratonie – żeby czerpać z tego doświadczenia jak najwięcej siły i przyjemności, robić to, co kocham.

Z takim nastawieniem wystartowałam w tegorocznym maratonie w San Diego, ale zanim to nastąpiło, wzięłam jeszcze udział w innym maratonie – warszawskim Orlen Marathon 2017. To było diametralnie inne doświadczenie, gdyż tym razem – po chwilowym porzuceniu „lajtowego” nastawienia i po miesiącach ciężkich treningów – wystartowałam z grupą „4:00” i przez całe 42 kilometry utrzymywałam bardzo konkretne tempo. Poprawiłam swój maratoński wynik o niemal 30 minut – do złamania bariery czterech godziny zabrakło mi zaledwie… 6 sekund ☺ To było ciekawe doświadczenie i bardzo duże wyzwanie, przede wszystkim dla mojej głowy, nad którą musiałam w trakcie biegu solidnie pracować, żeby nie zwątpiła w sens tego wysiłku.

Przy okazji przygotowań do Orlen maratonu odkryłam też zupełnie inny wymiar biegania, który daje mi wyjątkowo dużo radości – bieganie nocą! Dołączyłam do lokalnej mini-grupy biegowej (serdeczne pozdrowienia dla Darka i Bartka!), której członkowie przekonali mnie do nocnych treningów. Miałam poczucie, że odkrywam zupełnie inny świat.Biegaliśmy po podwarszawskich leśnych terenach, odkrywaliśmy nowe ścieżki, a na koniec treningu koledzy z grupy po dżentelmeńsku odprowadzali mnie do domu. Mam z tych treningów mnóstwo pięknych wspomnień. Bieg przez ośnieżony las, sarenka przebiegająca drogę tuż przed naszymi nosami, oświetlona pełnią księżyca polana, przeskakiwanie leśnego strumyku, oszałamiający zapach kwitnących na wiosnę krzewów… Zdecydowanie brakuje mi takich treningów w San Diego!

No właśnie, jesienią 2018 przeprowadziłam się do Kalifornii i wkrótce potem rozpoczęłam przygotowania do czerwcowego San Diego Rock’n’Roll Marathon. Początkowo planowałam doprowadzić do końca to, czego nie udało mi się osiągnąć dwa lata temu podczas maratonu w Warszawie – złamać barierę czterech godzin – ale w międzyczasie zupełnie zmieniłam podejście – częściowo dlatego, że po przejrzeniu profilu trasy okazało się, że czeka nas długaśny, ciągnący się przez kilka mil podbieg. Przede wszystkim jednak uświadomiłam sobie, że czasami zdarza mi się za bardzo „cisnąć”, zbyt usilnie dążyć do perfekcji. Zaczęło mnie to „uwierać” już przy okazji treningów, kiedy zamiast skupiać się na biegu i cieszyć trasą frustrowałam się problemami technicznymi i dziwnymi czasami, jakie wyświetlał mi zegarek. (Swoją drogą treningi przed maratonem to bardzo fajna sprawa – wchodzi się w specyficzny tryb zdyscyplinowania i regularnych ćwiczeń. Najdłuższe wybiegania zwykle zostawiałam sobie na niedzielne wieczory, poznając przy okazji nieznane mi zakątki San Diego i mojej dzielnicy, Mission Valley – urokliwe ścieżki spacerowe nad San Diego River czy stylizowane na włoską architekturę osiedla mieszkalne). Postanowiłam więc odpuścić i, zamiast obsesyjnie skupiać się na złamaniu czterech godzin i przez całą trasę pilnować czasu, pobiec na samopoczucie. Często mówi się w kontekście maratonu o „pokonywaniu samego siebie”, przesuwaniu własnych granic, ale moim tegorocznym maratońskim odkryciem było właśnie przyzwolenie sobie na słabość i cieszenie się biegiem.

Był to dla mnie szczególny bieg – mój pierwszy maraton po przeprowadzce do Stanów i rozpoczęciu nowego, ważnego etapu życia. Bardzo lubię ostatnie godziny i minuty przed maratonem, specyficzny stan wyciszenia przemieszanego z podekscytowaniem. Wcześnie dotarłam na linię startu i cierpliwie czekałam na świt i rozpoczęcie biegu, ciesząc się każdą sekundą. Bardzo podoba mi się amerykański zwyczaj śpiewania hymnu przed rozpoczęciem zawodów. Spotkałam się z tym przy okazji triathlonu i krótszych biegów, w jakich brałam wcześniej udział w Kalifornii. Nie inaczej było tym razem. Słuchając słów hymnu miałam poczucie, że ten „land of the free” jest teraz moim nowym domem.

Przekraczaniu linii startu zawsze towarzyszy euforia – to „już”, zaczęło się! Radość z pierwszych kilometrów (a w zasadzie mil – amerykańskie oznaczenia trasy bardzo dobrze wpływają na psychikę, bo o wiele łatwiej biegnie się ze świadomością, że trzeba przebiec 26 „kawałków”, a nie 42), z dobrej pogody (San Diego słynie z tzw. „June gloom”, czyli ponurych czerwców. Temperatura była umiarkowana, od oceanu cały czas napływały chmury, a słońce pokazało się dosłownie na moment. Uff!) i pięknych widoków – o tej porze roku kwitnie dużo drzew Jacaranda i całe miasto pokrywa się fioletowymi kwiatami.

Mieliśmy wspaniałych kibiców – sporo osób wykazało się dużą kreatywnością i poczuciem humoru w przygotowaniu transparentów z hasłami (“You are running better than the government!”) i prywatnych punktów odżywczych (spora część z nich miała napisy typu “Free Tequila shots” albo “Beer garden”, więc na wszelki wypadek wolałam trzymać się od nich z daleka ☺). Dopisali też wolontariusze i punkty odżywcze. Najmilej wspominam ochotników nad zatoką Mission Bay, którzy rozdawali nam mokre ręczniki z przyczepionymi kostkami lodu. W tamtym momencie nic innego nie było mi potrzebne do szczęścia.

W drugiej połowie biegu zrobiło się trudniej, a na ostatnich milach, kiedy rozpoczął się dłuuugi podbieg ciągnący się na trasie 163 w kierunku Parku Balboa, zdecydowanie „odcięło mi prąd”. Wówczas dałam sobie przyzwolenie na słabość i przejście do marszo-biegu (minus maszerowania był taki, że o wiele bardziej odczuwałam wtedy obolałe uda, więc siłą rzeczy musiałam choć trochę truchtać). Pomimo „zwolnienia obrotów” starałam się dalej cieszyć trasą, ostatnimi kilometrami, kibicami (ktoś puścił na cały regulator „Just a girl” mojego ukochanego zespołu No Doubt) i biegiem/marszem jako takim.

Ostatnią milę postanowiłam w całości przebiec. Było już ciężko, ale starałam się cieszyć każdą sekundą.

Dłużące się w nieskończoność ulice w Downtown, ostatni zakręt i majaczący w oddali finisz. Magiczne chwile po przekroczeniu mety… Tego się nie da opisać słowami, to trzeba przeżyć! ☺ Przy okazji każdego kolejnego maratonu przekonywałam się, jak bardzo cieszy każdy drobiazg po przekroczeniu mety – cudownie zimna woda, możliwość wyciagnięcia się na ziemi i odpoczynku, powiew wiatru na twarzy…

Jedynym zgrzytem okazał się pomaratoński posiłek – zamiast pożywnej zupy czy choćby makaronu, uczestnicy dostawali na mecie banany, batony energetyczne i… chipsy Pringles (sic!).

Czego się zupełnie nie spodziewałam – już po biegu okazało się, że uzyskałam mój drugi najlepszy czas w maratonie! Oczywiście tym razem nie złamałam czterech godzin, ale i tak poszło mi bardzo dobrze, biorąc pod uwagę przejście do marszu na podbiegu. Prawdopodobnie spróbuję jeszcze kiedyś złamać cztery godziny – mam poczucie, że uzyskanie takiego czasu jest jak najbardziej realne – ale na chwilę obecną cieszę się z mojego ostatniego doświadczenia i „wrzucenia na luz”.

fullsizeoutput_5c43jpeg

Radość i satysfakcja po maratonie utrzymują się długo. Podobnie może być z zakwasami ☺, dlatego wszystkim biegaczom gorąco polecam trik, jaki po moim pierwszym maratonie polecił mi znajomy pacemaker. Dzień lub dwa po maratonie warto wyjść z domu na spokojny i króciutki (choćby kilometrowy) trucht. Wszelkie, choćby najgorsze zakwasy mijają jak ręką odjął!

Na koniec dodam, że udział w maratonach otworzył mnie też na inne sportowe doświadczenia – najpierw triathlon (wyobraźcie sobie tylko, jakim wyzwaniem dla pływaka o mocno umiarkowanych umiejętnościach jest przepłynięcie 1,5 kilometra!), a ostatnio na akrobatykę powietrzną. W tych dyscyplinach również staram się robić wszystko w swoim tempie i na miarę własnych możliwości, przesuwając cały czas własne ograniczenia, nie porównując się z innymi i dbając o to, żeby jak najlepiej się bawić!

Zofia Górka – Stępień