Pierwsze wrażenie jest bardzo ważne. Już podczas pierwszych kilku sekund potrafimy ocenić, czy ktoś nam się podoba czy nie, czy chcemy z kimś porozmawiać dłużej, czy niekoniecznie, czy podoba nam się nowe miejsce i czy coś po prostu do nas pasuje. Pierwsze wrażenie. Moment kiedy nasz mózg ocenia praktycznie wszystko, analizuje, przetwarza, dopasowuje do nas i to wszystko w zaledwie kilka chwil.
Zmieniając miejsce zamieszkania i wywracając swoje dotychczasowe życie do góry nogami ( choć miewam nieodparte wrażenie, że to wcześniej stałam na głowie ; ) rozważam różne scenariusze. A co jeśli nowe miejsce mi się nie spodoba? A co jeśli sobie z czymś nie poradzę? A co jeśli nie poznam nikogo i nie złapię z nikim wspólnego języka? Moje obawy mogłabym wymieniać bez końca, ale na szczęście w momencie podjęcia decyzji o wyjeździe przestałam dopuszczać je do głosu. Jak mówi znane powiedzenie: „ – A co jeśli upadnę? – A co jeśli pofruniesz?”
Zdecydowanie wolę fruwać ; ) Wiem już też, że aby dobrze nauczyć się latać, nieunikniony jest bolesny kontakt z podłożem. Mam za sobą kilka i mimo stłuczeń i ran lecę dalej. Lecę, bo chcę. Lecę, bo mogę i wreszcie lecę, bo potrafię.
Pierwszej nocy po wylądowaniu w LA prawie nie śpię. Nie mogę uwierzyć, że jestem znowu w Kalifornii i że tym razem zostanę tu na nieco dłużej. Tego dnia moje podekscytowanie przekracza dopuszczalne normy i utrzymuje się na najwyższym poziomie przez najbliższe dni. Chyba się zakochałam, w brzuchu mam motyle, mówię niewyraźnie i zdecydowanie za szybko, uśmiecham się od ucha do ucha, nie chce mi się spać ani jeść, a serce wali jak szalone. Adrenalina sięga zenitu podbijając oksytocynę i szereg innych hormonów, które wypełniają mnie po brzegi.
Siadam wygodnie w samochodzie, nakładam okulary przeciwsłoneczne – tak, tak zima się już skończyła ; ) i ruszamy w prawie 2 godzinną drogę do…miejsca, które posłuży nam za namiastkę domu, miejsca gdzie chce się wypoczywać i wracać po aktywnym dniu. Czy to się uda czas pokaże, dołożę jednak wszelkich starań, aby tak było.
Kolejny zjazd z autostrady jest nasz i już prawie, już tylko kilka chwil dzieli mnie od poznania nowego miejsca.
Wjeżdżamy do miasta i widzę już tylko jedno – góry! Piękne, ogromne góry. Otaczają miasteczko dookoła tworząc obraz urokliwego wypoczynkowego kurortu. WOW. Docieramy do centrum mijając urokliwe sklepiki, małe kawiarenki i miejsca tak jeszcze bardzo mi obce. Mijam małą fabrykę czekolady i myślę – nie no, chyba się naprawdę polubimy : ) Jedziemy uliczkami wzdłuż których dumnie prężą się wysokie palmy. Już sam widok odpręża i to chyba jest magia Kalifornii.
Przez najbliższe dni poziom hormonów szczęścia ani drgnie, choć bardzo czekam na moment stabilizacji moich emocji, przede wszystkich stanowczo muszę zmniejszyć ilość wypowiadanych słów na sekundę ; ) Ale do tego czasu trwaj chwilo, trwaj!
Witaj Kalifornio. Witaj Redlands. Dziękuję za ciepłe przyjęcie. Pierwsze wrażenia mam cudowne i tak bardzo chcę poznać Cię lepiej!
California dreaming 🙂 Adrenalina jak najbardziej wskazana. Fajnie jak mowisz z predkoscia swiatla:)
🙂
Ten autobus na autostradzie to straszne retro. Wyglada jak afrykański. Pejzaż z górami w tle przypomina mi Tanzania i widok na Kilimandżaro