Sala fitness wypełniona po brzegi, muzyka stanowczo za głośna choć rozumiem, że w rytmie disco jakoś łatwiej się skacze, niż w ciszy. Tak więc skaczę i skaczę i wylewam ósme poty bo przecież nie zrezygnuję w połowie. Wypadam z rytmu, patrząc na przemian na trenerkę i na skaczące dziewczyny przede mną. Trenerka krzyczy i każe robić coraz dziwniejsze podskoki. Dziewczyny śmieją się i śpiewają do muzyki. To nawet dobrze, bo wszystko to zagłusza moje coraz głośniejsze sapanie – naprawdę, aż tak źle z moją kondycją? Naprawdę! Na koniec zajęć mam ten obiecany uśmiech na twarzy, choć już sama nie wiem z czego ta radość – że to przeżyłam i dotrwałam do końca! Kolejne zajęcia powinny być łatwiejsze, już wiem co mnie czeka, nawet ubrałam się w super kolorową koszulkę (ona też ma mi dodać energii) – zaczynam czuć ten klimat – ma być wesoło i głośno no i jak zawsze maja być ósme poty. Trenerka zachwycona naszymi uśmiechami i pozytywnym nastawieniem dodaje ciężarki – zaczynają się schody…nawet mnie nie dziwi, że z głośników słyszę już tylko techno – to jest jakiś koszmar za który jeszcze płacę. Czy naprawdę, aż tak zależy mi na mięśniach ze stali? Opuszczam salę po angielsku i w drodze do domu tłumaczę sama siebie, że pewnie dzień cyklu mi nie sprzyjał albo muzyka była nie taka. Kończę przygodę z salą fitness…

Przyjaciółka, która od wielu lat praktykuje jogę (hatha joga) namawia mnie na wspólny wyjazd na warsztaty z jogą. Po dłuuugich namowach jadę. Spakowana, naładowana pozytywną energią wyjeżdżamy w góry, odpocząć i naładować akumulatory. Joga towarzyszy nam 3 razy dziennie. Witamy słońce o nieludzkiej porze gdzie słońca jeszcze nie ma : /  ćwiczymy po południu żegnając słońce i oczywiście wieczorem witamy księżyc. Przyjmuję pozycje drzewa i staram się wsłuchać w strumyk. Niestety strumyk do mnie nie przemówił : ( Przyjmuję pozycję kobry, unosząc wysoko głowę w której coraz bardziej mi się kręci.  Wytrwanie w jednej pozycji dłużej niż minuta stanowi dla mnie nie lada wyzwanie. „Wsłuchaj się w strumyk, wsłuchaj się w szum drzew, wsłuchaj się w kamień…” – przemawia spokojnym głosem joginka. Nie umiem się wsłuchać! Panikuję! Gdy instruktorka omawia czakry i instruuje jak je otwierać wariuję. Jakie czakry? gdzie? co? ma mnie jak wypełniać? „Otwórz czakry!” – słyszę ponownie. Podejrzewam, że nie mam żadnych czakrów? czakr? bo nie czuję nic, zupełnie nic…ale organizm daje znak – krew z nosa i do końca wyjazdu leżę prawie nieprzytomna. Nie wiem do dzisiaj co się stało. Niewykluczone, że może całkiem przypadkiem jakąś czakrę otworzyłam ; ) Wracam do domu i kończę przygodę z jogą…

„Cała Polska biega”! Jak cała to cała – dołączam i biegnę… do końca ulicy…wstyd ale na więcej nie starczyło mi siły. Inwestuje w super buty i w super trenera : ) choć w odwrotnej kolejności bo to właśnie trener jedzie ze mną do sklepu wybrać najlepsze obuwie na dobry początek. Buty na nogach, treningi rozpisane zaczynam przygodę z bieganiem. Dosyć szybko okazuje się, że jestem w stanie przebiec kilometr. Treningi mam bardzo regularne, naprawdę solidnie trzymam się ustalonego planu. Biegnę naprzemiennie z marszem, poźniej naprzemiennie z truchtem, aż osiągam upragnione 3 km. Naprawdę to zrobiłam! Przebiegłam 3 km nie zatrzymując się ani na chwilę – rozpiera mnie duma a sukces uskrzydla. Chcę więcej. Umawiamy się na wspólne bieganie – założenie to 5 km z przerwami. Nie było przerwy! Trener kręci i twierdzi, ze przerwy nie zrobił, bo widział jak świetnie daję sobie radę. A ja biegłam myśląc tylko o jednym – kiedy przerwa? choć na chwilkę! Biegnę i zaklinam aby mój extra but się rozwiązał, byłaby wtedy piękna sposobność aby złapać oddech – ale moje czaderskie buty polecone przez trenera nie rozwiązują się. Biegnę i błagalnym wzrokiem próbuję złapać wzrok trenera. Skąd! Nawet się nie spojrzy! Patrzy na zegarek i podkręca tempo. Chce mnie zabić??? Dlaczego? Dlaczego uczy mnie maratończyk!!! Przecież mnie wykończy – ja się nie piszę na żadne maratony, ja chcę już tylko dobiec do domu, położyć się na trawie i poleżeć z godzinkę. Dobiegamy a trener pęka z dumy, mamy 5 km bez przerwy : ) Leżę na trawie ocierając pot z oczu, patrzę na korony drzew i uspokajam oddech. Trener gratuluje i oddala się szybko krzycząc „wracam za 15 km”.  Po cichu liczę, że nie wróci ; ) Wraca! Kolejnego tygodnia trener dodaje interwały. Cóż…nie polubiłam się z nimi a wręcz szczerze je znienawidziłam. Próbuję jednak zrobić kolejny progres – przebiec magiczne 10 km. Trener motywuje i twierdzi, iż będą pot, krew i łzy… jestem nieco przerażona bo o ile pot jest naturalny, to krew brzmi niebezpiecznie a łzy? Jak to? mam płakać i biec? Przebiegam 8 km! Dobiegam do domu, kładę się na ziemi, sosnowe szyszki wbijają mi się w całe ciało. Czuję mrówki. I nie jest to mrowienie w nogach tylko żywe istoty, które urządziły sobie mały piknik na mnie – nawet nie jestem w stanie zgarnąć ich dłonią, a niech sobie chodzą! Jestem szczęśliwa. Jest pot, są też łzy – łzy szczęścia. Patrzę na lekko krwawiącą nogę i uśmiecham się sama do siebie – jest krew! Biegnąc przez krzaki w przypływie endorfin chciałam je przeskoczyć…skok nie wyszedł tak spektakularnie jak to sobie wyobraziłam i kolce zrobiły swoje. Cieszę się! Po prostu leżę na ziemi, patrzę w niebo i wiem, że mogę wszystko : ) Dziękuję Trenerze! Dziękuję ale też przepraszam bo dychy nie zrobiłam…wymiękam przed startem imprezy biegowej na 10 km – po prostu jedna szybka decyzja – nie biegnę i…Kończę przygodę z bieganiem…

Znowu przyszła jesień i znowu przyszła zima. Braki sportowych endorfin odbijają się na moim samopoczuciu. Robi się szaro, mroczno, zimno. Wyrzucam sobie, ze nie pobiegłam, tyle przygotowań, tyle wyrzeczeń, bieganie o świcie i wieczorami, bieganie w skwar i bieganie przy minusowych temperaturach – wszystko było i nie osiągnęłam zamierzonego celu…balam się porażki? przerażał mnie tłum? za duża presja? Naprawdę wtedy czułam, że nie chcę biec z tłumem ale wiem, ze chcę to zrobić dla siebie….może uda mi się kiedyś znowu wrócić do biegania, może Trener wybaczy i poprowadzi mnie od nowa… : )

Szukam nowych wyzwań, czegoś co uspokoi mi głowę. Czegoś co pozwoli mi się na chwilę zatrzymać i zrelaksować. Trafiam na szkołę Kundalini i myślę ‚znowu joga już to przerabiałam’. Czytam opinie i na pierwszy rzut oka zauważam spore różnice miedzy hatha joga. Postanawiam spróbować. Jest październikowy poniedziałek, dochodzi 19:30 a ja nie poznaje samej siebie bo rozkładam matę w grocie solnej zamiast obejrzeć ulubiony film ; ) Cisza, przygaszone światła, czuję zapach kadzidełek, zdejmuję buty i skarpetki. Siadam wygodnie na macie i czekam co się wydarzy. Nauczyciel prosi abyśmy zamknęli oczy i oddychali wyłącznie przez nos. Zaczynamy! Mija 1,5 godziny a ja nie potrafię wstać z maty i płaczę i nie mogę przestać. Tak się zaczęła moja przygoda z Jogą Kundalini, która trwa do dzisiaj! <3

IMG_4469

IMG_8819